poniedziałek, 30 maja 2011

dym


- Moje ciało.
Artykułuję głośno, jakby brzmienie własnego głosu mogło rozwiać wątpliwości dotyczące przynależności. Formułuję i już wiem, że nieświadomie nakreśliłam granicę oddzielającą mnie od ciała.
- Mówiąc "moje ciało", odseparowuję się od siebie.
Siedzę na szerokim, zimnym parapecie, z lewą nogą zgiętą w kolanie, plecami oparta o skrzydło okna. Gdzieś pod kolanem zaplątana popielniczka, którą za każdym razem znajduję na oślep. W otwartą przestrzeń wydycham dym.
- Kiedy go dotykasz, to jestem ja. Jestem ciałem, bo przecież dotykasz mnie. Ale teraz? Tu? Ja osobno. Ciało osobno. – Zaciągam się i na chwilę milknę. – Dym osobno. Ale popatrz, jakby bardziej rozproszony po wydostaniu z płuc. Jakby każda ciągłość po zmieszaniu ze mną rozbijała się na drobiny.  
Patrzysz na mnie i twój wzrok powoli przestaje bezwiednie ślizgać się po powierzchni skóry i konturze sylwetki. Chyba zaczynasz go skupiać na mnie. Tak czuję, choć sama mam głowę zwróconą w stronę krawędzi dachów odcinających się na tle błękitu i pojedynczych chmur. Zachodzące słońce odbija się w szybach, refleksy światła rażą oczy, więc lekko je mrużę. Wolę nie spoglądać w dół, żeby uniknąć mimowolnej myśli "dziesięć pięter i ciemność". Bzdurnej myśli. Dopiero zbliża się zmierzch, a nasza kamienica nie ma ambicji, by sięgać nieba. Zupełnie tak jak my.
- Jesteś oprawiona w ramę okienną.
Uśmiecham się.
- Moje ciało w ramę, a ja w ciało.
Gaszę papierosa, odwracam głowę i zerkam na ciebie akurat w ostatniej chwili, żeby jeszcze dostrzec opadający ruch ramion, po którym poznaję, że westchnąłeś bezgłośnie. Tak, wiem, że znów się zapętlam.
- Oprawiasz mnie. To znaczy, że jesteś oprawcą.
- Chyba raczej zbawcą.
Lubię, gdy wyrzucasz słowa od niechcenia, trochę tak jakbyś prychał.
- Mhm.. A imię twoje czterdzieści i cztery… Co tak siedzisz? Życie jego trud trudów.
Chodź i scal mnie z ciałem.

limes superior


Obrzydliwie ciepło i duszno od nerwowych uderzeń serca. Powietrze wciągnięte do płuc przed chwilą, wczoraj, a może dwa lata temu – przecież nieustannie zapominam o oddychaniu – leniwie faluje, jakby szukało rezonansowej częstotliwości burzy. Na razie wyczuwam powolny rytm niepokoju z tendencją do przyspieszania. Zwiększane sukcesywnie tempo odbija się głuchym tudum od ściany klatki piersiowej.
Rejestruję cały ten informacyjny szum z dużą dozą obojętności. Ot – odpowiedź ciała na niekontrolowany rozrost tkanek. Bo co do tego, że we mnie coś rośnie, nie ma najmniejszych wątpliwości. Nabrzmiewa w środku i pulsuje jak gwiazdy neuronowe rozsypane w zimnych, odległych galaktykach. Tak właśnie czuję tętniącą delikatnie narośl – obco i daleko, a przecież tkwi głęboko we mnie i na dodatek się mną żywi. Twór  zwany powszechnie życiem wewnętrznym. Zwija się do środka, nieustannie nawarstwiając, jakby w kontrze do coraz szybciej rozwijającego się wszechświata. Im na zewnąrz rzadziej i przestronniej, tym we mnie gęściej i ciaśniej. Co za megalomańska prawidłowość! Ludzki byt, który próbuje stanowić równowagę dla całego świata. "Przekonanie o własnej ważności doprowadziło mnie do kompleksu Boga". A tymczasem w środku namnażają się wciąż te same pomysły i idee. Uruchomiłam proces najszybszego zapełnienia pustki.

niedziela, 29 maja 2011

adumbrate


"W malarstwie włoskim istniał termin adumbrate, czyli rzucać cień i powodować intuicję, że w miejscu cienia coś się pojawi."
Peter Weir

Chciałoby się od początku zakrzykąć: Umrzeć! lub zrobić coś równie śmiesznie patetycznego, ale przecież nie można, choć śmierć wydaje się zajebiście dobrym początkiem. Trzeba zejść do konspiracyjnego szeptu i powoli, nitka po nitce wydobywać zarodki światów z pogranicza światła i cienia. Trzeba, bo niewyrwane, w trudnym do przewidzenia momencie mogą eksplodować w głowie. Po wybuchu strzępki rozerwanych myśli ociekają zgęstniałą ciemnością, cofającą się przed skaczącymi jak rtęć, palącymi kuleczkami światła. Paskudne uczucie. Bezpieczniej od razu rozpoznać początek narodzin w chmurze światłocienia i wyrzucić niedorozwinięty koncept na zewnątrz.
Ale nie wprost! Jeszcze nie oszalałam, by wierzyć, że mam cokolwiek wartościowego do powiedzenia.
Tworzę po prostu puste naczynia poprzez zabieg wielokrotnego zacienienia znaczenia. Rozmywam krawędzie słów aż do zupełnego zatarcia pierwotnego sensu i łudzę się, że w oszukańczy konstrukt odbiorca wplecie swoje własne wyobrażenia i pragnienia. Prosta sprawa. Odwołuję się przecież do doskonalonego przez millenia sposobu budowania zrozumienia poprzez odwoływanie się do tego, co już znane. Cóż łatwiejszego nad odnalezienie punktu zaczepienia w pętli cudzego skojarzenia? Im bardziej czuły, wrażliwy lub zaburzony czytelnik, tym większe prawdopodobieństwo udanego zapętlenia. Tym większa satysfakcja z dostrzeżenia nowego zarysu w miejscu rzuconego cienia.

poniedziałek, 16 maja 2011

pętelka


ostra krawędź
od lat zadrukowywanej z obu stron, podłużnej kartki papieru
krawędź definiująca
prawa i lewa: jawa i sen.
(pytany o granicę jawy i snu, twierdziłeś, że jawa i sen brzmią równie nierzeczywiście)
krawędź dzieląca
przód i tył: zdarzenia, doświadczenia i myśli, wyobrażenia
krawędź zwodząca
odkąd kartka została skręcona, a ja nieopatrznie skleiłam jej początek i koniec

tylko jedna krawędź
na krawędzi ja
tylko jedna powierzchnia
do której nie mam dostępu

już tylko czekam
aż źle przycięte DNA zacznie zwijać się we wstęgi Möbiusa