sobota, 28 września 2013

Jeszcze pamiętam siłę implozji.

Jestem pełna śmierci. W nocy w myślach lęgną się muchy, które żywią się podskórną warstwą rozkładu, ale jako cierpliwi grabarze w świetle słońca zamierają i czekają aż pęknę od tej śmierci. Poranek po poranku cierpliwie usuwam je spod powiek, dezynfekuję wyobrażenia, tak jak inni myją zęby. Koloruję uśmiech i rozniecam blask w oczach, gdy inne kobiety malują usta i nakładają cień do powiek. Pieczołowicie dobieram perfumy, by pokryć zapach zgnilizny i ziemi, a potem na chwilę zapominam o bzyczeniu w głowie.

Nie mogę na długo zostawać sama. Mam już zbyt słabe pole grawitacyjne woli istnienia. Rozpadam się. Nigdy więcej do wewnątrz, choć wciąż pamiętam gorący podmuch implozji. Ogrzewam skostniałe ciało ciepłem tych wspomnień, ale nie potrafię wstrzyknąć sobie siły z dawnych uderzeń pasji, więc co rusz potykam się o własną kończynę, która po tym jak odpadła, leży na dywanie. Nawet nie chce mi się schylić po duży palec u nogi, który wpadł pod komodę. Przecież wciąż mogę pełznąć przez czas.

Dotykam policzka i wiem.
Najgorzej jest z twarzą.
Mam jej coraz mniej.

środa, 22 lutego 2012

.


Twoja samoświadomość rośnie, a mnie jak nie było tak nie ma.
Im mocniej wchodzisz w treść, tym bardziej zagłębiam się w formę.
Jakby jedni się odkrywali, a inni wymyślali.

Tylko dlaczego.. nie czuję się demiurgiem?

czwartek, 13 października 2011

założenie


Zacierają się granice między jawą i snem. Zanikają umowne początki i końce godzin, minut, pór dni, tygodni.
Wstaję rano, w nocy, w środku dnia. Wychodzę. Na zewnątrz mgła, lśniący asfalt w świetle latarni, chłód, ciepło, deszcz, przygasające słońce. Największe rozmycie: przechodzę przez wilgotną, zimną noc, wchodzę do budynku, trzaskając ciężkimi drzwiami. Przede mną ciemne korytarze,
ciemne schody i liczne, niewidoczne w ciemności szklane przegrody. Pewny i szybki rytm kroków odbija się głośnym echem, wskazując na dobrą znajomość rozkładu pomieszczeń. Układ znam na pamięć. Gdzieś w ciemności, za kontuarem czai się portier. Lub portierka. Jedyny żywy duch w okolicy. Sięgam w ciemności po plik kartek. Tak się zimno zrobiło, słyszę. Szukałam czegoś, żeby się zagrzać. Zapala się punktowe światło. Odwracam się. Wyciągnięta na dwóch krzesłach, zawinięta jak mumia w białe prześcieradło pani portierka. Z końca kokonu wystaje tylko gigantyczny, jasnożółty kok. Absurdalnie, myślę.
Nienaturalnie, myślę, gdy przez dłuższy czas nie zjawia się nikt, ale zanim pojawia się to uczucie… sama nie wiem, czy we śnie bardziej prawdopodobna jest sytuacja, gdy wszystko przebiega bez problemów, czy gdy nic nie jest tak, jak powinno. Sama nie wiem, co w rzeczywistości jest bardziej podejrzane. Próbuję pokusić się o rozróżnienie, dopiero kiedy awaria wydaje się poważna, gdy kartkuję jeden z tomów instrukcji, bo przecież jestem tylko specjalistką od idei i na inżynierii się nie znam. Ja nie wiem jak coś działa, w najlepszym razie rozumiem, jak działa. Zresztą nie muszę się znać, ale skoro już tu jestem i jest zbyt wcześnie, kartkuję i jednocześnie sposobem Krisa Kelvina weryfikuję jawowość rzeczywistości.
Nie ma opcji, żebym sama wymyśliła fizyczną możliwość zaistnienia problemu, tomiszcza schematów i sam problem. Gorzej, gdy go rozwiązuję… się rozwiązuje sam przy drobnej ingerencji. Może jednak wymyśliłam. Może jednak nie. Nawet lepiej, gdyby wszystko działo się w mojej głowie, bo mogłabym wszystko w ramach samowykreowanego świata.
Dobrze, gdy ktoś wreszcie przychodzi. Obecność, nawet zaścienna, uspokaja myśli.

Ludzie się powtarzają. Przyłapuję ich na tym. Powtarzają w zbliżonych sytuacjach. To ich właściwość, czy właściwość mojego umysłu, który w coraz gorszej kondycji, coraz gorzej stwarza, wytwarza i przetwarza symulację rzeczywistości? Dobrze, że to bez znaczenia, dopóki nie mylę snu (nawet we śnie) ze snem.
Bolałoby mnie, że cała ta idea ani nie jest moja, ani nie jest nowa, ale staję się coraz mniej wrażliwa na swoim punkcie.

Pierwszy dzień choroby.
Poranek. Po na wpół nieprzespanej nocy wstaję wcześnie, bo gaz, ziejąca dziura pod blokiem, konieczność odfajkowania formalności. Puka kominiarz. Uderza mnie bajkowa absurdalność jego stroju. Zwłaszcza cylinder! Zadziwiające, że nigdy wcześniej mnie to nie zadziwiło.
Południe. Kładę się na chwilę na łóżku. Zapadam w półsen. Niby myślę świadomie, ale kontury świadomości rozmywają się, pojawiające się obrazy i wrażenia zyskują pewną autonomię. Wtedy dzwonek do drzwi. Irytacja, że mi przerwano, że nie zdążyłam zasnąć.
Wstaję. Wracam. Łóżko w zupełnie innym stanie niż to, na którym spałam. Ślady wskazują, że musiałam przyjąć zupełnie inną pozycję niż ta,którą
zapamiętałam. Przyśnił mi się sen i pomyliłam go z jawą. Naprawdę – żadnej różnicy. Gdy to sobie uświadomiłam, linia wspomnienia rozszczepiła się i pamiętałam już obie wersje. Nadal obie równie prawdopodobne i rzeczywiste. Jedną odrzuciłam, zakładając prawdziwość aktualnego doświadczania.

TERAZ JEST PRAWDZIWE.

Konieczne założenie. Uzasadnione, choć nie do udowodnienia.

piątek, 22 lipca 2011

rytm


Najważniejszy jest rytm.
Rytm, który umożliwia synchronizację wszystkich komórek ciała.

Najpierw pojawia się delikatne drżenie. Odczuwane jako wibracja przenikająca całe ciało, a tak naprawdę mająca źródło w przepływie krwi i pobudzeniu nerwów obwodowych. Lubię te drgania o niskiej amplitudzie i wysokiej częstotliwości, choć podnoszą pył niepokoju gnieżdżący się w szczelinkach bycia. To drżenie podobne do nikotynowego, jakby wszystkie komórki ciała zostały nagle wybite z położenia równowagi i zaczęły oscylować wokół nich.
Skupiam się na szumie przepływającej krwi, który brzmi trochę jak obijające się o siebie kryształki drobno pokruszonego lodu. Nieprzypadkowy dźwięk, przecież osocze jest zawiesiną ciał morfotycznych i odłamków zamrożonego serca. Dlatego od czasu do czasu czuję delikatne kłucie za mostkiem świadczące o odłupaniu się większego okrucha. Wszystko w obrębie mnie, bez udziału czynników zewnętrznych. Taka jestem samowystarczalna.

wtorek, 21 czerwca 2011

lodoszreń


Pewnego dnia niebo po prostu poszarzało, zaczął padać śnieg i tak już zostało. Na samym początku płatki topiły się przy zetknięciu z ognistorudymi kosmykami, rozpływały w kontakcie z ciepłą skórą, ale wreszcie lód przywykł do gorących barw i temperatury ciała, a ciepło przyzwyczaiło się do obecności chłodu. Wtedy zimno zaczęło powolutku przeciekać do wnętrza. Oszroniło myśli, skuło wyobrażenia, oszkliło pragnienia.
Zamarzłam.
Kiedy odetchnę wystarczająco głęboko, z moich ust wydobywają się pary ciekłego azotu. Wewnątrz mnie panuje tak niska temperatura, że niektóre gazowe pierwiastki natychmiast skraplają się w oskrzelach. Wiem, że kiedyś stężenie ciekłego tlenu niebezpiecznie wzrośnie i moje płuca wybuchną. Tymczasem odczuwam ulgę, że od tak dawna nie oddycham. Dzięki temu wciąż mogę żyć.