czwartek, 13 października 2011

założenie


Zacierają się granice między jawą i snem. Zanikają umowne początki i końce godzin, minut, pór dni, tygodni.
Wstaję rano, w nocy, w środku dnia. Wychodzę. Na zewnątrz mgła, lśniący asfalt w świetle latarni, chłód, ciepło, deszcz, przygasające słońce. Największe rozmycie: przechodzę przez wilgotną, zimną noc, wchodzę do budynku, trzaskając ciężkimi drzwiami. Przede mną ciemne korytarze,
ciemne schody i liczne, niewidoczne w ciemności szklane przegrody. Pewny i szybki rytm kroków odbija się głośnym echem, wskazując na dobrą znajomość rozkładu pomieszczeń. Układ znam na pamięć. Gdzieś w ciemności, za kontuarem czai się portier. Lub portierka. Jedyny żywy duch w okolicy. Sięgam w ciemności po plik kartek. Tak się zimno zrobiło, słyszę. Szukałam czegoś, żeby się zagrzać. Zapala się punktowe światło. Odwracam się. Wyciągnięta na dwóch krzesłach, zawinięta jak mumia w białe prześcieradło pani portierka. Z końca kokonu wystaje tylko gigantyczny, jasnożółty kok. Absurdalnie, myślę.
Nienaturalnie, myślę, gdy przez dłuższy czas nie zjawia się nikt, ale zanim pojawia się to uczucie… sama nie wiem, czy we śnie bardziej prawdopodobna jest sytuacja, gdy wszystko przebiega bez problemów, czy gdy nic nie jest tak, jak powinno. Sama nie wiem, co w rzeczywistości jest bardziej podejrzane. Próbuję pokusić się o rozróżnienie, dopiero kiedy awaria wydaje się poważna, gdy kartkuję jeden z tomów instrukcji, bo przecież jestem tylko specjalistką od idei i na inżynierii się nie znam. Ja nie wiem jak coś działa, w najlepszym razie rozumiem, jak działa. Zresztą nie muszę się znać, ale skoro już tu jestem i jest zbyt wcześnie, kartkuję i jednocześnie sposobem Krisa Kelvina weryfikuję jawowość rzeczywistości.
Nie ma opcji, żebym sama wymyśliła fizyczną możliwość zaistnienia problemu, tomiszcza schematów i sam problem. Gorzej, gdy go rozwiązuję… się rozwiązuje sam przy drobnej ingerencji. Może jednak wymyśliłam. Może jednak nie. Nawet lepiej, gdyby wszystko działo się w mojej głowie, bo mogłabym wszystko w ramach samowykreowanego świata.
Dobrze, gdy ktoś wreszcie przychodzi. Obecność, nawet zaścienna, uspokaja myśli.

Ludzie się powtarzają. Przyłapuję ich na tym. Powtarzają w zbliżonych sytuacjach. To ich właściwość, czy właściwość mojego umysłu, który w coraz gorszej kondycji, coraz gorzej stwarza, wytwarza i przetwarza symulację rzeczywistości? Dobrze, że to bez znaczenia, dopóki nie mylę snu (nawet we śnie) ze snem.
Bolałoby mnie, że cała ta idea ani nie jest moja, ani nie jest nowa, ale staję się coraz mniej wrażliwa na swoim punkcie.

Pierwszy dzień choroby.
Poranek. Po na wpół nieprzespanej nocy wstaję wcześnie, bo gaz, ziejąca dziura pod blokiem, konieczność odfajkowania formalności. Puka kominiarz. Uderza mnie bajkowa absurdalność jego stroju. Zwłaszcza cylinder! Zadziwiające, że nigdy wcześniej mnie to nie zadziwiło.
Południe. Kładę się na chwilę na łóżku. Zapadam w półsen. Niby myślę świadomie, ale kontury świadomości rozmywają się, pojawiające się obrazy i wrażenia zyskują pewną autonomię. Wtedy dzwonek do drzwi. Irytacja, że mi przerwano, że nie zdążyłam zasnąć.
Wstaję. Wracam. Łóżko w zupełnie innym stanie niż to, na którym spałam. Ślady wskazują, że musiałam przyjąć zupełnie inną pozycję niż ta,którą
zapamiętałam. Przyśnił mi się sen i pomyliłam go z jawą. Naprawdę – żadnej różnicy. Gdy to sobie uświadomiłam, linia wspomnienia rozszczepiła się i pamiętałam już obie wersje. Nadal obie równie prawdopodobne i rzeczywiste. Jedną odrzuciłam, zakładając prawdziwość aktualnego doświadczania.

TERAZ JEST PRAWDZIWE.

Konieczne założenie. Uzasadnione, choć nie do udowodnienia.

piątek, 22 lipca 2011

rytm


Najważniejszy jest rytm.
Rytm, który umożliwia synchronizację wszystkich komórek ciała.

Najpierw pojawia się delikatne drżenie. Odczuwane jako wibracja przenikająca całe ciało, a tak naprawdę mająca źródło w przepływie krwi i pobudzeniu nerwów obwodowych. Lubię te drgania o niskiej amplitudzie i wysokiej częstotliwości, choć podnoszą pył niepokoju gnieżdżący się w szczelinkach bycia. To drżenie podobne do nikotynowego, jakby wszystkie komórki ciała zostały nagle wybite z położenia równowagi i zaczęły oscylować wokół nich.
Skupiam się na szumie przepływającej krwi, który brzmi trochę jak obijające się o siebie kryształki drobno pokruszonego lodu. Nieprzypadkowy dźwięk, przecież osocze jest zawiesiną ciał morfotycznych i odłamków zamrożonego serca. Dlatego od czasu do czasu czuję delikatne kłucie za mostkiem świadczące o odłupaniu się większego okrucha. Wszystko w obrębie mnie, bez udziału czynników zewnętrznych. Taka jestem samowystarczalna.

wtorek, 21 czerwca 2011

lodoszreń


Pewnego dnia niebo po prostu poszarzało, zaczął padać śnieg i tak już zostało. Na samym początku płatki topiły się przy zetknięciu z ognistorudymi kosmykami, rozpływały w kontakcie z ciepłą skórą, ale wreszcie lód przywykł do gorących barw i temperatury ciała, a ciepło przyzwyczaiło się do obecności chłodu. Wtedy zimno zaczęło powolutku przeciekać do wnętrza. Oszroniło myśli, skuło wyobrażenia, oszkliło pragnienia.
Zamarzłam.
Kiedy odetchnę wystarczająco głęboko, z moich ust wydobywają się pary ciekłego azotu. Wewnątrz mnie panuje tak niska temperatura, że niektóre gazowe pierwiastki natychmiast skraplają się w oskrzelach. Wiem, że kiedyś stężenie ciekłego tlenu niebezpiecznie wzrośnie i moje płuca wybuchną. Tymczasem odczuwam ulgę, że od tak dawna nie oddycham. Dzięki temu wciąż mogę żyć.

niedziela, 12 czerwca 2011

splątanie


Wchodzę w zasięg takiego spojrzenia i naturalność moich ruchów ulega zachwianiu.

Drażni mnie poczucie bycia obserwowaną, gdy samo patrzenie skażone jest ostentacją, a spojrzenie ślizga się wyłącznie po powierzchni. To natychmiast wtłacza w schemat, którego nie mogę w prosty sposób złamać. Wzrok, wyczuwalny nawet wtedy, gdy jestem odwrócona tyłem, osiada ciężko na powierzchniach gestów, ograniczając swobodę działania.  Zaburza naturalność  i płynność, jakbym nagle, niczym cząstka elementarna, która w obecności obserwatora nieuchronnie wpada w określoną koleinę prawdopodobieństwa, musiała wybrać jedną z możliwych ścieżek postępowania. Oczywiście decyduję się na pozę mocną i swobodną.  Sztucznie narzucam ciału luz, co wymaga włączenia elementu kontroli. Zaczynam ocierać się o paradoks. Moje działania już  u źródła zmieniają się w parodię swobody, a cała scena ze względu na podział ról trąci tanią teatralnością. Oblepiające spojrzenie przerysowuje gesty,  po części uprzedmiotawia podmiotowość. Niby staję się bardziej świadoma siebie, bo moje postrzeganie rozszczepia się i zyskuję dodatkowy punkt widzenia zewnętrznego obserwatora, ale właśnie z tej perspektywy doskonale widzę ślisko-obrzydliwą poświatę całej sceny. Dostrzegam swoje sytuacyjne uwikłanie i lepkie macki bluszczu konwencji.

Nie lubię.

Nawet gdy to nieważny, postronny ktoś.

Nie patrz na. Patrz w.

Spójrz we mnie.

Jak on. Jak ty. Mocno.

Gdy pierwszy raz cię zobaczyłam, miałeś w oczach koniec świata i wpisany w ciało absolutny spokój bycia, który charakteryzuje ludzi krańcowo pogodzonych z własną śmiertelnością. Jakby było ci wszystko jedno, a skoro tak, to można, ale przecież wcale nie trzeba, nadbudować znaczenie.

Gdy pierwszy raz rozmawialiśmy, ledwie musnęliśmy temat znaczeń nadbudowanych na fundamencie braku istotności czegokolwiek. Za bardzo byliśmy skupieni na chłonięciu samej obecności, wypluwaliśmy setki konwersacyjnych zapychaczy tylko po to, by mieć pretekst do bycia obok siebie czy może już ze sobą.

Gdy później, wieczorem pierwszy raz tak na mnie… we mnie spojrzałeś.. nieprzeszywająco, nie przeze mnie, nie na wylot, a właśnie ogniskując spojrzenie w samym, najgęstszym, skłębionym jądrze selfu, wiedziałam, że może nas powiązać coś bardzo mocnego, bo chciałam dotknąć Cię równie głęboko.  Siła tego związku nie miała opierać się na ciągłej bliskości, a na punktowej głębokości właśnie. Całymi tygodniami z dala od siebie, bez ograniczania wolności, bez deklaracji, słów, klasyfikacji, po prostu od czasu do czasu zatapialiśmy się w chwilach, będąc ze sobą i w sobie. Stawaliśmy się nawzajem częściami swoich autonomii, a ja nigdy wcześniej (i nigdy później) nie wierzyłam, że można się zatracić, równocześnie nie tracąc niezależności.

poniedziałek, 30 maja 2011

dym


- Moje ciało.
Artykułuję głośno, jakby brzmienie własnego głosu mogło rozwiać wątpliwości dotyczące przynależności. Formułuję i już wiem, że nieświadomie nakreśliłam granicę oddzielającą mnie od ciała.
- Mówiąc "moje ciało", odseparowuję się od siebie.
Siedzę na szerokim, zimnym parapecie, z lewą nogą zgiętą w kolanie, plecami oparta o skrzydło okna. Gdzieś pod kolanem zaplątana popielniczka, którą za każdym razem znajduję na oślep. W otwartą przestrzeń wydycham dym.
- Kiedy go dotykasz, to jestem ja. Jestem ciałem, bo przecież dotykasz mnie. Ale teraz? Tu? Ja osobno. Ciało osobno. – Zaciągam się i na chwilę milknę. – Dym osobno. Ale popatrz, jakby bardziej rozproszony po wydostaniu z płuc. Jakby każda ciągłość po zmieszaniu ze mną rozbijała się na drobiny.  
Patrzysz na mnie i twój wzrok powoli przestaje bezwiednie ślizgać się po powierzchni skóry i konturze sylwetki. Chyba zaczynasz go skupiać na mnie. Tak czuję, choć sama mam głowę zwróconą w stronę krawędzi dachów odcinających się na tle błękitu i pojedynczych chmur. Zachodzące słońce odbija się w szybach, refleksy światła rażą oczy, więc lekko je mrużę. Wolę nie spoglądać w dół, żeby uniknąć mimowolnej myśli "dziesięć pięter i ciemność". Bzdurnej myśli. Dopiero zbliża się zmierzch, a nasza kamienica nie ma ambicji, by sięgać nieba. Zupełnie tak jak my.
- Jesteś oprawiona w ramę okienną.
Uśmiecham się.
- Moje ciało w ramę, a ja w ciało.
Gaszę papierosa, odwracam głowę i zerkam na ciebie akurat w ostatniej chwili, żeby jeszcze dostrzec opadający ruch ramion, po którym poznaję, że westchnąłeś bezgłośnie. Tak, wiem, że znów się zapętlam.
- Oprawiasz mnie. To znaczy, że jesteś oprawcą.
- Chyba raczej zbawcą.
Lubię, gdy wyrzucasz słowa od niechcenia, trochę tak jakbyś prychał.
- Mhm.. A imię twoje czterdzieści i cztery… Co tak siedzisz? Życie jego trud trudów.
Chodź i scal mnie z ciałem.

limes superior


Obrzydliwie ciepło i duszno od nerwowych uderzeń serca. Powietrze wciągnięte do płuc przed chwilą, wczoraj, a może dwa lata temu – przecież nieustannie zapominam o oddychaniu – leniwie faluje, jakby szukało rezonansowej częstotliwości burzy. Na razie wyczuwam powolny rytm niepokoju z tendencją do przyspieszania. Zwiększane sukcesywnie tempo odbija się głuchym tudum od ściany klatki piersiowej.
Rejestruję cały ten informacyjny szum z dużą dozą obojętności. Ot – odpowiedź ciała na niekontrolowany rozrost tkanek. Bo co do tego, że we mnie coś rośnie, nie ma najmniejszych wątpliwości. Nabrzmiewa w środku i pulsuje jak gwiazdy neuronowe rozsypane w zimnych, odległych galaktykach. Tak właśnie czuję tętniącą delikatnie narośl – obco i daleko, a przecież tkwi głęboko we mnie i na dodatek się mną żywi. Twór  zwany powszechnie życiem wewnętrznym. Zwija się do środka, nieustannie nawarstwiając, jakby w kontrze do coraz szybciej rozwijającego się wszechświata. Im na zewnąrz rzadziej i przestronniej, tym we mnie gęściej i ciaśniej. Co za megalomańska prawidłowość! Ludzki byt, który próbuje stanowić równowagę dla całego świata. "Przekonanie o własnej ważności doprowadziło mnie do kompleksu Boga". A tymczasem w środku namnażają się wciąż te same pomysły i idee. Uruchomiłam proces najszybszego zapełnienia pustki.

niedziela, 29 maja 2011

adumbrate


"W malarstwie włoskim istniał termin adumbrate, czyli rzucać cień i powodować intuicję, że w miejscu cienia coś się pojawi."
Peter Weir

Chciałoby się od początku zakrzykąć: Umrzeć! lub zrobić coś równie śmiesznie patetycznego, ale przecież nie można, choć śmierć wydaje się zajebiście dobrym początkiem. Trzeba zejść do konspiracyjnego szeptu i powoli, nitka po nitce wydobywać zarodki światów z pogranicza światła i cienia. Trzeba, bo niewyrwane, w trudnym do przewidzenia momencie mogą eksplodować w głowie. Po wybuchu strzępki rozerwanych myśli ociekają zgęstniałą ciemnością, cofającą się przed skaczącymi jak rtęć, palącymi kuleczkami światła. Paskudne uczucie. Bezpieczniej od razu rozpoznać początek narodzin w chmurze światłocienia i wyrzucić niedorozwinięty koncept na zewnątrz.
Ale nie wprost! Jeszcze nie oszalałam, by wierzyć, że mam cokolwiek wartościowego do powiedzenia.
Tworzę po prostu puste naczynia poprzez zabieg wielokrotnego zacienienia znaczenia. Rozmywam krawędzie słów aż do zupełnego zatarcia pierwotnego sensu i łudzę się, że w oszukańczy konstrukt odbiorca wplecie swoje własne wyobrażenia i pragnienia. Prosta sprawa. Odwołuję się przecież do doskonalonego przez millenia sposobu budowania zrozumienia poprzez odwoływanie się do tego, co już znane. Cóż łatwiejszego nad odnalezienie punktu zaczepienia w pętli cudzego skojarzenia? Im bardziej czuły, wrażliwy lub zaburzony czytelnik, tym większe prawdopodobieństwo udanego zapętlenia. Tym większa satysfakcja z dostrzeżenia nowego zarysu w miejscu rzuconego cienia.

poniedziałek, 16 maja 2011

pętelka


ostra krawędź
od lat zadrukowywanej z obu stron, podłużnej kartki papieru
krawędź definiująca
prawa i lewa: jawa i sen.
(pytany o granicę jawy i snu, twierdziłeś, że jawa i sen brzmią równie nierzeczywiście)
krawędź dzieląca
przód i tył: zdarzenia, doświadczenia i myśli, wyobrażenia
krawędź zwodząca
odkąd kartka została skręcona, a ja nieopatrznie skleiłam jej początek i koniec

tylko jedna krawędź
na krawędzi ja
tylko jedna powierzchnia
do której nie mam dostępu

już tylko czekam
aż źle przycięte DNA zacznie zwijać się we wstęgi Möbiusa

wtorek, 26 kwietnia 2011

".."


moje myśli o tobie pełne są miękkości. czasami można się w nie zapaść i otulić ich ciepłem.
bo wiesz..
moje myśli o tobie zawsze są ciepłe. nawet, gdy jestem zła, oddalona od ciebie o lata świetlne, to i tak w głębi, z głębi delikatnie uśmiecham się do ciebie.
i wiesz..
chciałabym, żeby było dobrze. u ciebie. w tobie.
o twojej ważności dla mnie świadczy mój brak potrzeby, by każdorazowo mieć w tym swój udział.

.


mgła wypełnia przestrzeń nocy. rozpływa się i gubi w ciemności. w stępionym świetle latarni ulicznych jej pasma delikatnie pulsują pomiędzy byciem i niebyciem.


jestem mgłą.

środa, 6 kwietnia 2011

szklanka


Umysł zatopiony w przezroczystym szkle. Widzę, ale to nic nie znaczy. Mam wgląd, ale to niczego nie zmienia.

Nie ma lekarstwa, bo muzyka nie przecieka przez grubą szybę. Dźwięki rozbijają się na peryferiach percepcji.

-~-~-~-~-~-

/19:41/
Istnieje lekarstwo. Tylko jak długo można leczyć umysł przy pomocy ciała? Na jak długo?

Poza tym dałabyś już spokój z dualizmem. Jest passe co najmniej od trzech stuleci.