wtorek, 21 czerwca 2011

lodoszreń


Pewnego dnia niebo po prostu poszarzało, zaczął padać śnieg i tak już zostało. Na samym początku płatki topiły się przy zetknięciu z ognistorudymi kosmykami, rozpływały w kontakcie z ciepłą skórą, ale wreszcie lód przywykł do gorących barw i temperatury ciała, a ciepło przyzwyczaiło się do obecności chłodu. Wtedy zimno zaczęło powolutku przeciekać do wnętrza. Oszroniło myśli, skuło wyobrażenia, oszkliło pragnienia.
Zamarzłam.
Kiedy odetchnę wystarczająco głęboko, z moich ust wydobywają się pary ciekłego azotu. Wewnątrz mnie panuje tak niska temperatura, że niektóre gazowe pierwiastki natychmiast skraplają się w oskrzelach. Wiem, że kiedyś stężenie ciekłego tlenu niebezpiecznie wzrośnie i moje płuca wybuchną. Tymczasem odczuwam ulgę, że od tak dawna nie oddycham. Dzięki temu wciąż mogę żyć.

niedziela, 12 czerwca 2011

splątanie


Wchodzę w zasięg takiego spojrzenia i naturalność moich ruchów ulega zachwianiu.

Drażni mnie poczucie bycia obserwowaną, gdy samo patrzenie skażone jest ostentacją, a spojrzenie ślizga się wyłącznie po powierzchni. To natychmiast wtłacza w schemat, którego nie mogę w prosty sposób złamać. Wzrok, wyczuwalny nawet wtedy, gdy jestem odwrócona tyłem, osiada ciężko na powierzchniach gestów, ograniczając swobodę działania.  Zaburza naturalność  i płynność, jakbym nagle, niczym cząstka elementarna, która w obecności obserwatora nieuchronnie wpada w określoną koleinę prawdopodobieństwa, musiała wybrać jedną z możliwych ścieżek postępowania. Oczywiście decyduję się na pozę mocną i swobodną.  Sztucznie narzucam ciału luz, co wymaga włączenia elementu kontroli. Zaczynam ocierać się o paradoks. Moje działania już  u źródła zmieniają się w parodię swobody, a cała scena ze względu na podział ról trąci tanią teatralnością. Oblepiające spojrzenie przerysowuje gesty,  po części uprzedmiotawia podmiotowość. Niby staję się bardziej świadoma siebie, bo moje postrzeganie rozszczepia się i zyskuję dodatkowy punkt widzenia zewnętrznego obserwatora, ale właśnie z tej perspektywy doskonale widzę ślisko-obrzydliwą poświatę całej sceny. Dostrzegam swoje sytuacyjne uwikłanie i lepkie macki bluszczu konwencji.

Nie lubię.

Nawet gdy to nieważny, postronny ktoś.

Nie patrz na. Patrz w.

Spójrz we mnie.

Jak on. Jak ty. Mocno.

Gdy pierwszy raz cię zobaczyłam, miałeś w oczach koniec świata i wpisany w ciało absolutny spokój bycia, który charakteryzuje ludzi krańcowo pogodzonych z własną śmiertelnością. Jakby było ci wszystko jedno, a skoro tak, to można, ale przecież wcale nie trzeba, nadbudować znaczenie.

Gdy pierwszy raz rozmawialiśmy, ledwie musnęliśmy temat znaczeń nadbudowanych na fundamencie braku istotności czegokolwiek. Za bardzo byliśmy skupieni na chłonięciu samej obecności, wypluwaliśmy setki konwersacyjnych zapychaczy tylko po to, by mieć pretekst do bycia obok siebie czy może już ze sobą.

Gdy później, wieczorem pierwszy raz tak na mnie… we mnie spojrzałeś.. nieprzeszywająco, nie przeze mnie, nie na wylot, a właśnie ogniskując spojrzenie w samym, najgęstszym, skłębionym jądrze selfu, wiedziałam, że może nas powiązać coś bardzo mocnego, bo chciałam dotknąć Cię równie głęboko.  Siła tego związku nie miała opierać się na ciągłej bliskości, a na punktowej głębokości właśnie. Całymi tygodniami z dala od siebie, bez ograniczania wolności, bez deklaracji, słów, klasyfikacji, po prostu od czasu do czasu zatapialiśmy się w chwilach, będąc ze sobą i w sobie. Stawaliśmy się nawzajem częściami swoich autonomii, a ja nigdy wcześniej (i nigdy później) nie wierzyłam, że można się zatracić, równocześnie nie tracąc niezależności.