sobota, 4 kwietnia 2009
zatrzaśnięta
Ściany tego domu przesiąknięte są przedwieczną wilgocią ciemności i chłodu. Bez uczuć. Bez współczucia. Tylko pierwotne, mokre dyszenie. Ściany tego domu oddychają ciężko, a każdy wdech okupiony jest falą wstrętu, która rozsiewa zapach kurzu dławiącego pęcherzyki płucne. Biorę w palce koniuszki tafli powietrza i strzepuję je, jakbym próbowała rozłożyć prześcieradło jednym ruchem. Krawędzie podwijają się, rogi zaginają, a ja wiem już, że się nie uda.
Wilgoć osiada na moich ramionach i mocno przygniata do ziemi. Policzek przyciśnięty do gruntu, w półotwartych ustach smak torfu. Usiłuję go wypluć, ale spomiędzy rozwartych warg wypełzają śliskie i giętkie ciałka wijących się robaków. Śluz zalewa przestrzeń pod językiem. Prędzej się zachłysnę się, niż przełknę! Nie mogę już zacisnąć zębów, bo zmiażdżę glisty i czerwie a ich wielobarwna krew odżywi jałową glebę. Jeśli pozwolę, by wystrzeliły z niej pędy bluszczu, utknę przywiązana do tego podłoża na wieki.
To proste:
Przełknij.
Uwolnij.
Wyjdź.
To proste…
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz